Zły dotyk
Dziewczyna jest jeszcze młoda. Na oko jakieś szesnaście, może siedemnaście lat. Opadające na ramiona czarne włosy z fioletowym paskiem pośrodku, twarz pobledzona białym pudrem z odcinającymi się oczyma podkreślonymi czarna kredką, czarna kiecka oraz czarny gorset. Na przedramionach sznyty. Gothka, albo EMO. Ale raczej to pierwsze. Siedzi po drugiej stronie biurka i mruży oczy, jakby mój biały kitel ją raził. Ma nieco zagubiony wzrok, ale nic dziwnego. Dostała solidną dawkę leków uspokajających. Niech się przyzwyczaja. Psychotropy będą jeszcze gorsze. Wiem skąd wróciła, a w raporcie policyjnym przeczytałem, co się wydarzyło. Miałem kilka identycznych przypadków i każdy kończył się tak samo. Kaftan bezpieczeństwa i pokój bez klamek. Po co tam łażą? Co ich tam tak przyciąga? Chcą sprawdzić, czy miejska legenda jest prawdziwa? Powodzenia, debile…
Uśmiecham się dobrotliwie. Bardzo ważne jest, aby wzbudzić w pacjencie zaufanie. Jeśli nie będzie ufał lekarzowi, wtedy się nie otworzy. A ja chciałbym usłyszeć jej historię. Oczywiście, jak wcześniej wspomniałem, zapoznałem się z tym, co zeznała policji, ale ja tak po prostu uwielbiam słuchać ich zwierzeń.
No więc spoglądam tej wystraszonej istocie głęboko w oczy, szczerząc się jak norka i delikatnie bębnię palcami po blacie. Wzdryga się na ten dźwięk. Dobrze wiem, co jej przypomina, więc przestaję. Nie chcę zepsuć wszystkiego już na wstępie.
– A więc masz na imię Małgosia? – pytam.
Jakoś trzeba rozpocząć konwersację.
Potwierdza skinieniem głowy, ale nie odzywa się. Znam dobrze ten typ. Cicha, skryta, skromna, na wierzchu. Prawda jest taka, że to małe, wyuzdane dziwki, lubujące się w widoku krwi i krzykach pseudo satanistów charkoczących na scenie bluzgi pod adresem Boga w rytm rozstrojonych gitar i za głośnej perkusji. Małe perwersyjne pojebki. Ta tutaj ma, czego chciała.
Jeszcze szerszy uśmiech.
– Ja mam na imię Antoni i jestem psychiatrą. Mam ocenić twój stan, ale aby to zrobić, musisz opowiedzieć mi co ci się przytrafiło.
Po jej policzkach spływają łzy. Zostawiają w warstwie pudru bruzdy, ujawniające rumianą cerę. Czemuż one muszą się tak szpecić? To naprawdę ładna dziewczyna.
– Spokojnie, Małgosiu. Możesz mi zaufać. Obiecuję ci, że wszystko co tutaj powiesz, zostanie między nami.
Gówno prawda. Pod biurkiem mam ukryty dyktafon. Ubóstwiam odtwarzać te ich opowiastki. Przed snem i tuż po wstaniu z łóżka.
Dziewczyna pociąga nosem. Ociera słone kropelki z twarzy, rujnując doszczętnie swój makijaż. Opieram brodę na splecionych dłoniach i unoszę brwi. Trwam w tej wyuczonej do perfekcji pozie, mającej zachęcić pacjenta do rozwiązania języka. Skutkuje. Jak zawsze.
– Ja tego nie zrobiłam… – szepta.
Doskonale wiem, że nie. Nawet gdyby się naćpała, nie miałaby szans zrobić tego, co oni robią ze swoimi ofiarami.
– Oczywiście – odpowiadam i oczekuję na ciąg dalszy.
– Wie pan…
– Mów mi Antoni.
Waha się. Jestem dużo starszy, to nie wypada. Dobrze wychowana, w mordę jebana mać. Wyciągam z szuflady biurka paczkę LM – ów i podsuwam jej pod nos. Zastanawia się chwilę, ale odmawia.
– Dziękuję, palę tylko mentole – mówi.
Wyciągam mentolowe. Drżącą dłonią wkłada jednego do ust. Służę jej zapalniczką. Zaciąga się kilkakrotnie, szybko i głęboko. Widzę, że jej ulżyło.
– Wiesz, on był ministrantem – bąka niepewnie. – Bardzo przystojnym. I ułożonym. Nie pił. Nie palił. Nie brał. A to wszystko, to był tylko głupi zakład. Żeby udowodnić, że on nie może być taki święty, doskonały. Że da się skusić…
Kiwam głową ze zrozumieniem. Pozwalam jej odsapnąć, zebrać odwagę.
– Ja nie chciałam, żeby się tak stało, naprawdę… – szlocha.
– Nikt cię nie oskarża, Małgosiu. – Uspokajam ją.
– Ale tamci, policja…
– Dlatego tutaj jesteś, moja droga. Oni z zasady są niedowiarkami, szukają winnych na siłę, idą na łatwiznę. Ja mam otwarty umysł, mogę ci pomóc. Kontynuuj, proszę. Mówiłaś o zakładzie.
– Tak – bąka. – To był zakład i ja obstawiałam, że Dominik wcale nie jest taki świętojebli… Przepraszam.
– Nic się nie stało.
– No więc zaproponowałam mu wspólny wypad za miasto. Nie było trudno go namówić. Wiedziałam, że mu się podobam. Dziewczyny przyuważyły, że ogląda się za mną, gdy go mijam na ulicy. To miała być taka gorzka niespodzianka, głupi żart, ja nie wiedziałam… Kupiłam wino i pojechaliśmy…
Rozkleja się, płacze. Smarki ciekną jej z nosa, spływają po brodzie i spadają na piersi. Na bardzo dorodne piersi. Coś mi się wydaję, że będę częstym gościem w sali tej małej.
– Gdzie pojechaliście? – pytam, starając się nie patrzeć zbyt natarczywie na jej cycki. Trudna sztuka, oczy same schodzą niżej i niżej…
– Do tego opuszczonego szpitala, co to wybudowali go w czasie pierwszej wojny. Wie pan, wiesz, znaczy… Mówili, że tam straszy, że ludzie giną, że jest przeklęty…
Wiem o tym, kurewko i to bardzo dobrze. Wszyscy normalni ludzie omijają tę ruinę szerokim łukiem. Ale ty musiałaś się pokazać, mała zdziro.
– Opowiedz mi o tym coś więcej. – Udaję nieświadomego.
Waha się. Walczy sama ze sobą, najwyraźniej wspomnienia ostatnich godzin zostawiły na jej umyśle niezatarte piętno. Wcale się nie dziwię.
– Co mówili? – zachęcam.
– Że kiedyś prowadzili go księża, jacyś zakonnicy, czy coś… – Milknie na chwilę i pociąga nosem. – Że leczyli tam chorych psychicznie chłopców. Tylko chłopców. Ale tak naprawdę nie pomagali im. Molestowali ich, gwałcili. W końcu ci chłopcy zbuntowali się i poobcinali księdzom dłonie, a potem uciekli! – Wyrzuca to z siebie jednym tchem. Drży.
– A co stało się, kiedy poszłaś tam z tym ministrantem? – Drążę dalej. – Wiem, że jest ci ciężko, ale muszę to od ciebie usłyszeć.
– Ja… Ja… Ja już mówiłam. Policji.
– Policjanci nie są wiarygodni. Przeinaczają fakty. Chcę to usłyszeć OD CIEBIE – naciskam tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Od tego zależy twój dalszy los. Zobaczysz, ulży ci.
Patrzy mi w oczy, dostrzegam w nich otępienie. Gdyby nie leki, na pewno wpadłaby w histerię.
– Weszliśmy oknem. Dominik protestował, ale kiedy zaczęłam go całować, uległ. Wybił szybę kamieniem. Włamaliśmy się do środka. Bałam się i on chyba też, ale wstydziłam się to pokazać. Znaleźliśmy jakąś salę z pordzewiałym łóżkiem, które strasznie skrzypiało. On chyba miał nadzieję, że będziemy uprawiać seks, ale ja chciałam upić go i namówić, żeby zatańczył dla mnie nago. Nagrałabym to telefonem i wrzuciła na neta. Siedzieliśmy i piliśmy. To znaczy on pił, bo ja tylko udawałam, maczałam język. W końcu Dominik się schlastał. To znaczy urżnął. Bełkotał, że mnie kocha, że mu się podobam. Próbował mnie obmacywać. Powiedziałam mu, żeby się rozbierał i ukradkiem włączyłam w telefonie kamerę. Gdy był już goły, usłyszałam… – przerywa i chowa głowę w dłoniach. Miota nią szloch. Po chwili kontynuuje łamiącym się głosem. – Usłyszałam skrobanie, jakby wewnątrz ścian. Zignorowałam je, bo pomyślałam, że to pewnie myszy albo szczury. Ale ono narastało. Było oraz głośniejsze, a w końcu przeszło w takie ciche pukanie. – Mówi coraz szybciej, jej źrenice rozszerzają się. – Takie jak, nie wiem…
Pomagam jej. Znów zaczynam bębnić palcami po stole, udaję, że to z zaciekawienia.
– Boże! Jak to! – krzyczy. – To brzmiało zupełnie jak to! Przestań, proszę…
Przestaję, a ona uspokaja się. Bierze głęboki wdech i ze świstem wypuszcza powietrze.
– One wyszły ze ścian – mówi cicho, jakby do siebie. – Było już ciemno, pomyślałam, że to pająki. Wystraszyłam się. Ale gdy poświeciłam latarką z telefonu… Kurwa… To były… były… One…
– Co to było – mówię beznamiętnie.
– Dłonie! – wykrzykuje, wstając. – Setki pierdolonych dłoni odciętych przy nadgarstku! Kłębowisko, rój, stado! Rzuciły się na Dominika i rozerwały go na strzępy! Na małe kawałeczki! Krew! Wszędzie krew! Boże, nigdy tak szybko nie uciekałam… To nie ja! Rozumiesz? To nie ja to zrobiłam! To one! Goniły mnie, ale uciekłam! Uciekłam! Uciekłam! Poszłam na policję… Pojechaliśmy tam. Nie uwierzyli, powiedzieli, że to ja… A to nie ja… – Opada na fotel i wiotczeje. – To nie ja… – szepta.
Podnoszę słuchawkę telefonu i wykręcam numer wewnętrzny. Wypowiadam kilka poleceń, a po mniej niż minucie do gabinetu wchodzi dwóch potężnych pielęgniarzy z kaftanem bezpieczeństwa. Dziewczyna na ich widok zrywa się gwałtownie i usiłuje uciec, ale szybko obezwładniają ją.
– Tu chuju! Ty kutasie! – wrzeszczy. – Obiecałeś, że mi pomożesz! Ty kurewski złamasie! Skurwysynu!
Obelgi nie robią na mnie żadnego wrażenia. Wydaję dyspozycje co do leków i ich dawkowania, a gdy mężczyźni wyprowadzają tę małą furiatkę, zapalam cygaro. Cholerna pizda, nie zdaje sobie sprawy, że to dopiero początek koszmaru. Gdy ktoś raz wpadnie w Ich palce, już nigdy nie zostanie wypuszczony. Fakt, nie zabijają kobiet, ale nigdy nie pozwolą jej o sobie zapomnieć.
Już je słyszę. Ciche skrobanie, delikatny stukot opuszków palców. Podążają za nią. Do celi. I będą skrobać i stukać. I skrobać i stukać. I skrobać i stukać. Aż nasza Małgosia zwariuje na dobre …
- You must be logged in to reply to this topic.